fbpx
Botswana

Botswana 2015

Hello, my Friends!!!

We have recently completed our next trip to Africa. This time we were in Botswana and Zimbabwe. Here is a short report from our trip. We met the vast majority of participants for the first time on the day of departure, at the Chopin airport in Warsaw.  

     Cześć-cześć i od razu zaiskrzyło, kilka żartów na wstępie zapowiadało doborowe towarzystwo. Już wiedziałem, że to będzie niezapomniana przygoda. Po lądowaniu w Johannesburgu zajęliśmy się pakowaniem terenówek naszym sprzętem i ciuchami, samochody pękały w szwach, ale jakoś się udało. Pierwsze kilometry to „zwykłe” ulice afrykańskiego dużego miasta, jednak ruch lewostronny i ponad czteromilionowa aglomeracja podniosły ciśnienie kierowcom naszych Toyot.

Na trasie, na wysokości Pretorii, udało nam się jeszcze zrobić zakupy spożywcze. Potem gładko zleciało 260 km do naszego pierwszego noclegu w Afryce. Matamba Bush Camp to wiele tysięcy akrów prywatnej farmy z dzikimi zwierzętami. Widziane po raz pierwszy z bliskiej odległości żyrafy wynagrodziły wszystkie trudy podróży. Największym zaskoczeniem dla wszystkich uczestników był jednak chłód jakiego doświadczali w zimne afrykańskie noce. Mnie również Afryka zdumiała temperaturą, która w nocy dochodziła do zera stopni. Poranne składanie namiotów było wyzwaniem godnym morsów kąpiących się w zimowym Bałtyku. Mówi się, że Botswana ma w tym okresie dwie pory roku każdego dnia. Rano jest zima, a od południa lato –  i taki scenariusz powtarzał się przez całą wyprawę.

Przekraczanie  granicy RPA z Botswaną przebiegło bardzo sprawnie. Przecież robimy to kilka razy w roku, przez różne przejścia i procedura pokonywania granic w Afryce stała się już dla mnie i Igora pewnego rodzaju sportem. Zawsze uważni i ubawieni zarazem  podglądamy specyfikę pracy urzędników i ich dbałość o hierarchię ważności, pieczątki i wizy. Na co dzień nie doceniamy faktu, że możemy przemierzać Europę z dowodem osobistym w kieszeni i nikt nas nie pyta o cel podróży, do kogo, po co i ile mamy gotówki lub czy posiadamy broń palną. Kolejne kilometry połknięte przez niezawodne Toyoty i już meldujemy nasze przybycie w Khama Rihno Sanctuary.

Zabukowanie i zapłata z góry za wjazd do rezerwatu ma się nijak jednak do rzeczywistości. Strażniczka parku nie ma żadnego wglądu w „system”, który tutaj jest 32-kartkowym zeszytem w kratkę, pokreślonym jak u ośmiolatka. Po półgodzinnych przepychankach słownych dotyczących porannego safari i obietnicy małżeństwa zostajemy oddelegowani na camping. Jest już po zachodzie słońca, ruszamy z odręcznie narysowaną mapką w głąb rezerwatu.

Pierwsze „Get stuck” w grząskim piasku i palenie sprzęgła uświadomiły uczestnikom, że zaczęła się dzika Afryka i prawdziwe przygody. Po wydostaniu auta z opresji cztery Toyoty powróciły do bram rezerwatu w celu „audiodeskrypcji” mapy z której nie umieliśmy skorzystać. Okazało się, że pani „kartograf” która ją rysowała pracuje od niedawna i nie miała pojęcia gdzie mamy jechać. To nic „TIA,” czyli this is Africa, i każdy chce pomóc jak tylko potrafi. W końcu dotarliśmy na naszą polankę i rozbiliśmy namioty.

Z dnia na dzień uczestnicy oswajają się z procedurą zakładania i zwijania obozu. Ognisko i drinki rozluźniają nas przed porannym Safari. O godzinie szóstej rano ze składanych namiotów odpadał lód i szron. Z niedowierzaniem spojrzałem na Igora mówiąc: ale będzie jazda! Czekało nas kilkugodzinne safari w odkrytych Land Cruiserach. Nie pamiętam czy kiedykolwiek tak zmarzłem w górach w Europie? W Afryce jeszcze nigdy. W niedługim czasie czuliśmy się jak ofiary hipotermii. Nagrodą miało być piesze safari i tropienie nosorożców białych. Gdy wysiedliśmy z samochodów każdy robił rozgrzewkę jak na kolonii, żeby tylko zrobiło się trochę cieplej.

Tropiciel ubawiony naszą gimnastyką wyjaśnił zasady bezpieczeństwa i zebrał oświadczenia, że wiemy co tutaj nas czeka, i że mamy świadomość zagrożeń. Gęsiego jeden za drugim w małej odległości, abyśmy byli widoczni od przodu jak jedna osoba. Trochę to na początku nie wychodziło – tylariera i hałas po każdym kroku. Z czasem pojęliśmy jak poruszać się, aby nie płoszyć wszystkich okolicznych stworzeń. Po około dwóch godzinach tropienia (czytaj: ręcznego badania temperatury odchodów nosorożca, które znajdowaliśmy co jakiś czas) przewodnik zacisnął rękę w pięść czym zatrzymał grupę. Wskazał palcem na oddalone o 80 metrów krzaki, w których ujrzeliśmy wielotonowe białe cielsko potwora z rogiem na nosie. Warto było, bo to jedna z niewielu okazji do spotkania tego ginącego gatunku w jego naturalnym środowisku. Ups, zwierzę wyczuło naszą obecność momentalnie i zerwało się do biegu, ziemia zadrżała, ale na szczęście nie ruszył w naszą stronę. Z niesamowitą lekkością nosorożec oddalił się. Niektórzy zdążyli nacisnąć przycisk migawki i złapać ten niesamowity moment.

Po safari ruszyliśmy realizować nasz dalszy  plan podróży. Następny przystanek Le Kubu Island. To jedno z największych solnisk na świecie. Obszar wielkości Portugalii będący wyschniętym morzem śródlądowym. Dojazd w to miejsce powinien odbywać się łazikami księżycowymi, bo to sceneria rodem z filmów o podboju kosmosu. Bezkres tego miejsca przytłacza mnie za każdym razem kiedy tu jestem. Rozbijamy obóz na skraju wyspy Kubu. Tysiącletnie baobaby za naszymi plecami udzielają nam schronienia. Rozpalamy ogień i rozpoczynamy kolejny wieczór opowieści o Afryce. W promieniu dziesiątek kilometrów żadnego światła, tylko nasze ognisko. W nocy ubieramy wysokie buty przeciw wężom i skorpionom i wychodzimy na środek solniska. Sesja zdjęciowa jak na księżycu. Gwiazdy świecą tak mocno, są tak blisko, że niemal można ich dotknąć. Noc jakby cieplejsza, a może to impreza przy ognisku nas tak rozgrzała.

Wschód słońca na solnisku jest zjawiskiem zarezerwowanym tylko dla rannych ptaszków. Ognista kula podnosi się nad wyschniętą planetą i wyrasta oświetlając mocarne ręce baobabów, które każdego dnia czekają na taką pobudkę. Uczestnicy wyprawy którym udało się wstać zostali sowicie wynagrodzeni widokiem za wczesną pobudkę. Śpiochy mają czego żałować, jedziemy dalej, drugiej szansy nie będzie – Afryka wzywa. Zaciekawieni drzewnymi olbrzymami ruszamy na poszukiwanie najsłynniejszych baobabów Botswany. Thomas Baines namalował je pomiędzy 1861-1862 rokiem rozsławiając to miejsce na cały świat. Siedem ogromnych drzew Parku Narodowego Nxai Pan zaprasza na odpoczynek w cieniu baobabów porastających wyspę Kudia Kam Pan. Najbliższy nocleg spędzimy w Planecie Baobabów. Camping ten pokaże nam, dlaczego ludzie nazywają baobaby „upside down tree”, czyli drzewa do góry nogami, których szczyty często wyglądają jak korzenie. Ich wielkość poraża, u nas tylko wieżowce osiągają taką wysokość, ale żaden z nich nie potrafi jak baobab zgromadzić w swych korzeniach 120 000 litrów wody na czas suszy. Planet Baobab zapewniło nam wygody jakich nikt z uczestników nie spodziewał się. Bar z drinkami, afrykańskie rytmy i basen pozwoliły zapomnieć na kilka godzin o trudach podróży.

Od rana zmierzamy w kierunku Maun do Audi Camp, gdzie spędzimy noc przed wjazdem w Deltę Okavango. Dalej jesteśmy już zdani tylko na siebie i Toyoty Hilux, które bezawaryjnie znoszą nasze traktowanie. Po śniadaniu ruszamy na miejscowe lotnisko, gdzie małe Cessny zabierają nas w podróż dookoła magicznego rozlewiska Delty Okavango. Strach szybko ustępuje zachwytowi nad biegającymi pod nami stadami słoni i żyraf. Hipopotamy niczym maszyny drogowe wytyczają coraz to nowe ulice dzieląc deltę na mniejsze osiedla. To ich śladami porusza się większość tutejszych zwierząt. Szybka wymiana kart pamięci i już można dalej fotografować. Aż strach pomyśleć, że zrobimy wspólnie 30 000 zdjęć – kto to obrobi i uporządkuje…

Rano z Audi Campu zabiera nas Terenowa ciężarówka Man. Po godzinie jazdy przez rozlewiska docieramy na przystań łodzi mokoro. Z pewnością żadna Terenówka nie dałaby rady Manowi z kołami większymi od całych naszych 4×4. Zajmujemy miejsca po dwie osoby w każdej dłubance, całe szczęście, że łódką kieruje doświadczony przewodnik. Z całą pewnością sami zgubilibyśmy drogę po kilkuset metrach od przystani. Ben sprawnie odpycha się długą tyczką pomiędzy zaroślami. Wydaje się to bardzo łatwym zajęciem, nic bardziej mylnego –  to odpowiedzialna i trudna sztuka, której młodzi kandydaci na przewodników uczą się latami. Nagle Ben ucisza nas i  każe lekko powstać. Przed nami w zaroślach poranną kąpiel bierze stado słoni. Używając trąb niczym pryszniców oddają się porannym rytuałom. Patrzę to na słonie to na uczestników z otwartymi z wrażenia ustami. Po jakimś czasie dodatkową atrakcją jest piesze safari po jednej z okolicznych wysepek. W drodze powrotnej kilka razy napotykamy na hipopotamy, których baseny i miejsca kąpieli sprawnie omija przewodnik.

Wreszcie wjeżdżamy do rezerwatu Moremi i  jedziemy do serca Delty Okavango. Jest bardzo mokro jak na zimę. Im dalej zapuszczamy się w głąb delty, tym większe problemy z trakcją auta. Chcemy osiągnąć Third Bridge, jeden z najdzikszych campingów Moremi. To trudno dostępne miejsce okazało się tym razem nieosiągalne. Kolejne przeprawy przez zalane drogi są coraz trudniejsze. Objazd za objazdem, bród za brodem. Przejeżdżam pierwszy i grzęznę w połowie rzeki. Całkiem głęboko, tylne koła zapadają się coraz głębiej, a woda zaczyna napływać do środka. Czas wziąć się do offroadowej roboty. Wychodzę przez szybę, żeby nie otwierać drzwi. Reszta aut stoi przed przeprawą i z niedowierzaniem patrzy na bulgoczącego Hiluxa. Co tak patrzycie –  dawać liny, trapy wyciągać. A co to są trapy – usłyszałem. No cóż, większość nie była przygotowana na takie atrakcje. Damy radę, tylko uwaga na hipcie! Są blisko! I w tym momencie hipki same dały o sobie znać dosłownie 40 metrów dalej. Wszyscy wskoczyli do aut, ale po jakimś czasie pojęli, że nie ma innego sposobu jak praca całego zespołu. Druga próba prawie się udała i auto stanęło 3 metry przed końcem brodu. Kilku chłopa wskoczyło do wody i pierwszy Hilux wydostał się z wody. Reszta już jakoś poszła –  linki holownicze spełniły swoje zadanie i po ok. 40 minutach reszta Hiluxów przejechała przez wodę.

Było pewne, że nie dotrzemy dzisiaj na Third Bridge. Zmrok zapada, czas na decyzję. Trudno, nie ma co czekać, auta ustawiamy w czworobok i wyznaczamy nimi zamknięty okrąg. To będzie nasz obóz na dzisiaj. Nie ma wyjścia, rozpalamy ogień i zakładamy obóz w samym sercu Okavango. W przerwy między auta wstawiamy gałęzie i fotele turystyczne. Nasza forteca na dziś jest gotowa. Gdy oznajmiam, że nikt sam nie wychodzi nawet na siku poza obręb aut zaczyna się robić nerwowo. Po godzinie jemy już najlepsze botswańskie steki, a dookoła nas krąg zacieśniają spacerujące hipopotamy. Tutaj afrykańskie opowieści nabierają nowego znaczenia. Dzisiaj nikt nie nadużywa alkoholu, ciekawe co jest  powodem. Ten nocleg przyśni nam się w Polsce wielokrotnie. To pewne.

Rano nikogo nie trzeba już budzić, żyjemy, a to najważniejsze. Grupa jest zintegrowana i zmotywowana. Ten jeden nocleg był dla wielu sportem ekstremalnym, ale także wspaniałym przeżyciem. Natępnego dnia w trasie sprawnie pokonujemy kolejne kilometry. Kierujemy się do Parku Narodowego Chobe i nagle ktoś wzywa przez radio: Awaria samochodu, żaden bieg nie wchodzi! Cóż, sprzęgło spalone, nie ma wyjścia, ta Toyota dalej nie pojedzie! Przepakowujemy cześć bagaży, upychamy uczestników do trzech innych samochodów i zaczepiamy Hiluxa na hol. Następne 110 km to prawdziwa jazda bez trzymanki. Jakimś cudem wpuścili nas do rezerwatu, gdzie następnego dnia miał dojechać mechanik z autem na wymianę i częściami do zepsutej Toyoty. W grzązkim piasku i tumanach kurzu ciągnę na lince terenówkę przez 90 km Parku Chobe.

Niewiarygodne, że na holu można zaliczyć całkiem udane safari. Po zmroku tuż przed campingiem natrafiamy na polujące gepardy. Gdyby ktoś zaplanował taki scenariusz wcześniej to śmiałbym się do łez. Jednak Afryka cały czas potrafi mnie zaskoczyć. Wieczorny grill na bezpiecznym campingu pozwolił nam na luźną alkosferę. Zanim położyliśmy się spać dojechali do nas mechanicy z Kasane. Przyjechali wcześniej, gdyż jak sami stwierdzili, nie mieli nic lepszego do roboty. Botswańczycy to wspaniali ludzie. Na lekkim rauszu wszystko staje się prostsze i nasze rozmowy przeciągnęły się do późnej nocy. Rano radość kolegi Jarka, któremu zepsuł się samochód była tym większa, że w zamian za całodniowy trud jazdy na holu dostał samochód zastępczy. Land Cruiser  HZJ 79 Double Cab to najwspanialszy wóz jakim można przemierzać bezdroża Afryki. Reszta kierowców w żartach pytała czy też może coś zepsuć w Hiluxach? Z Savuti ruszyliśmy do Linyanti chłonąc po drodze afrykańską przyrodę. Od teraz Land Cruiser stał się pojazdem ratowniczym do wyciągania pickupów z tarapatów. Możliwości ponad czterolitrowego diesla naprawdę robią wrażenie. Szkoda, że nie mieliśmy go wczoraj, gdy w prowadzonym przeze mnie Hiluxie gotował się olej, a w reduktorze aż skwierczało.

Wyjechaliśmy z Chobe usatysfakcjonowani obrazami dzikiej przyrody, jakie na zawsze zostaną nam w pamięci. Nasz ostatni przystanek w Botswanie to Kasane, gdzie oddamy samochody i przekroczymy granicę z Zimbabwe. Na dojeździe do miasta stado słoni wyszło nam na pożegnanie. Cały ten kraj to jeden wielki rezerwat. Zanim jednak opuścimy Botswanę wynajmujemy łódź motorową, aby odbyć trzygodzinny rejs po rzece Chobe. Teraz mamy apetyt na wykąpane słonie i hipopotamy. Wyruszyliśmy o godzinie dziesiątej. Małe spóźnienie wynikło z negocjacji o zdublowanej opłacie za wjazd do rezerwatu Chobe. Właśnie z tamtąd przybyliśmy i mamy ważne pozwolenia na przebywanie w nim. Rozmowa o uprzejmości dla zwiedzających i autoreklamie jaką robią Botswanie była pouczająca – mam nadzieję. Ku mojemu zdziwieniu rzeczne safari poza porą porannej aktywności było ciekawe i obfitujące w dużą ilość zwierząt. Bawoły Afrykańskie, krokodyle, hipopotamy no i wyczekiwane kąpiące się słonie rozweseliły nas bardzo. Wodne safari w Afryce zróbcie koniecznie, jeżeli tylko macie możliwość. Po wodnych emocjach zjedliśmy wczesny lunch, który obowiązkowo zawierał botswańską wołowinę i omówiliśmy przekraczanie jednej z najciekawszych granic świata. W tym wyjątkowym miejscu spotyka się granica czterech krajów: Botswana, Namibia, Zambia i Zimbabwe mają tu swoje przejścia graniczne. Nie ma na świecie podobnej anomalii.

Granica trochę zatłoczona, najważniejsze to nie wypuścić z rąk paszportów i trzymać się razem. Jakoś uniknęliśmy płacenia „dodatkowych opłat”, co kosztowało nas extra półtorej godziny na granicy. Niestety, Jedną z cięższych chorób Afryki jest wszechobecna korupcja.  Podpowiem wszystkim zainteresowanym, że jednym z najlepszych sposobów na uniknięcie płacenia łapówki jest rozmowa o piłce nożnej. Mieszkańcy Afryki są dobrze zorientowani w europejskim futbolu i sposób „na Lewandowskiego” zawsze działa. Dzięki Robert !!! Godzina jazdy busem i jesteśmy w Victorii Falls.

Tutaj czeka nas relaks, ale też spora dawka adrenaliny zarazem. Przez najbliższe trzy dni będziemy skakać na bungee, uprawiać rafting, latać śmigłowcem nad wodospadami i korzystać z życia. Stacjonujemy w Shoestrngs, backpackerskiej lodgy dla podróżników stroniących od hoteli. To multikulturowe miejsce ściąga ludzi z całego świata. Codziennie inna muzyka, czasami pokazy połykaczy ognia lub jam session z idealną repliką Joan Baez. Dzisiaj dziewczyna koncertuje  przy dźwiękach elektrycznej gitary barmana i bębnów djembe lokalnego artysty. Niektórzy z nas tak bardzo się luzują, że biorą udział w jam session grając na djembe. Brawo Paweł niezły bębniarz z Ciebie!!  Następnego dnia ta sama scena zmienia się w party przy muzyce klubowej granej na żywo przez Djów z Holandii. Patrzę na Igora, wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia i już wiemy, że kiedyś zorganizujemy tam sylwestra. To miejsce ma niesamowitą energię i jest za każdym razem inne – ciekawsze – fajniejsze.

Następnego dnia ruszamy na rafting po Zambezi. To jeden z najtrudniejszych spływów, jakie są na świecie dostępne dla amatorów. To jest coś, czego każdy znudzony podróżnik powinien choć raz w życiu doświadczyć. Wiele trudnych rapidów i nieuniknione wywrotki podnoszą adrenalinę większości uczestników do nieznanego wcześniej poziomu. Na szczęście wszyscy szczęśliwie docierają do końca i po czterdziestominutowej wspinaczce docieramy na grań kanionu, gdzie nagrodą jest lunch i zimne piwko. Następną godzinę rozmawiamy o naszych wyczynach patrząc z góry na szalejącą Zambezi. Wieczorną imprezę uświetnia występ lokalnego zespołu folkowo – tanecznego. Z dużą łatwością przyłączamy się do tańca. Wczuwamy się w afrykański klimat i bawimy jak tubylcy. Kolejny dzień to spotkanie z grzmiącym dymem. Wodospady Wiktorii zapierają dech w piersiach. Za każdym razem gdy go oglądam nie mogę uwierzyć w jego potęgę. Mokrzy i przytłoczeni widokiem spadającej wody próbujemy ochronić nasze aparaty przed wszechobecną mgiełką wody, którą wznieca wodospad..

Tak zleciała nasza kolejna afrykańska przygoda. Wszyscy pełni energii i wrażeń wrócili do domów. Wielu z nas z całą pewnością odwiedzi Afrykę ponownie. To jest moje miejsce na ziemi. Tutaj można żyć pełnią życia. Zazdroszczę tubylcom luzu, uśmiechu i dystansu do świata, którego nam często brakuje.

Pozdrawiam  Łukasz Strugała.

Ostatnie wpisy

en_US